0
panrobson 13 sierpnia 2015 13:11
Gdy dostałem wiadomość, że w czerwcu można tanio polecieć na Azory, musiałem użyć internetu, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o tej lokalizacji. Zacząłem od mapy, to w zupełności wystarczyło aby podjąć decyzję. Wyspy te (jest ich 9) mają wulkaniczną przeszłość, zostały mianowane najbardziej zielonymi wyspami na ziemi według kilku rankingów, jest na nich sporo bydła i ostrych zakrętów.

Konkretnie, lecimy na Sao Miguel. Z Polski nie ma bezpośrednich lotów (nawet jeśli są/były by to pozostaje jeszcze kwestia ekonomiczna), dlatego plan naszych lotów przedstawiał się następująco:

16.06 KRK – HAM 15:00 – 16:30
17.06 HAM – LIS 13:50 – 16:15
17.06 LIS – PDL 21:35 – 22:55
20.06 PDL – LIS 06:25 – 09:40
22.06 LIS – OPO 12:35 – 13:30
22.06 LIS – OPO 19:50 – 20:45
23.06 OPO – BVA 06:50 – 10:00
23.06 BVA – WRO 12:05 – 14:00

Pierwszy lot to mój debiut na pokładzie easyJet (szału nie ma), reszta Ryanair (też nie ma, ale o tym już wiedziałem).

W Krakowie, chwilę po dwunastej spotykam się z Robertem #schizofrenia, mieliśmy lecieć w czwórkę, ale Marcin nie do końca zrozumiał przekaz Jaya – Z w numerze „99 problems”, więc jest nas dwóch, dwóch Robertów. Całą podróż odbywamy wyłącznie z bagażami podręcznymi, a więc po dotarciu na Balice szybki check-in, kilka drinków w saloniku lotniskowym, by w rzeczowym humorze odbyć lot i przywitać Niemcy.

Po lądowaniu w Hamburgu, do centrum jedziemy metrem (przy powrocie na lotnisko trzeba pamiętać, że tylko trzy pierwsze wagony kolejki jadą pod terminal), wysiadamy pod dworcem głównym, skąd dzieli nas już tylko kilkaset metrów do hotelu. Odbieramy klucze, a właściwie to kartę do naszego pokoju, sprawdzamy gdzie można dziś się ruszyć i idziemy. Idziemy – tego dnia jest słowem kluczem (kartą?), ponieważ średnio sprawdziliśmy skalę na naszej mapie i przeszliśmy sporą część miasta z buta, dodatkowo często obierając nie najkrótszą drogę pomiędzy kolejnymi punktami na mapie. Orientacja w terenie momentami lekko zawodzi, ale jak to mówią, nie jest to najważniejsza orientacja w życiu człowieka. Testujemy kilka piwek, przemieszczając się przez Hafen City na Reeperbahn, poznajemy miejscowych Turków oraz Niemców (kein Grass, kein Spass!), kupujemy coś do szamy i zmęczeni wracamy do hotelu.



Rano śniadanie, spa, gibson i jedziemy na lotnisko. Hola Lizboa! Mamy kilka godzin, nie ruszamy do centrum, ponieważ spędzimy tu dwie noce w drodze powrotnej, teraz zostajemy w saloniku, szlifujemy nasz wstępny logistyczny plan na podróż po wyspie. Lotnisko w Lizbonie posiada dwa osobne terminale, odloty tanich linii są na T2, do którego jedziemy bezpłatnym shuttlebusem. Niestety, przed nami kolejna kontrola bezpieczeństwa. Musimy wyzerować kilka Flensburgerów, które towarzyszyły nam od Hamburga.



W porcie lotniczym im. JPII Ponta Delgada meldujemy się z godzinnym opóźnieniem, około północy, odbieramy nasz hotel na kółkach typu camper, tym razem w jego rolę wcieliła się Honda Jazz i jedziemy zobaczyć co stolica wyspy ma nam do zaoferowania.



Zostawiamy samochód na przypadkowym parkingu blisko centrum, bierzemy butelkę whiskey i idziemy pozwiedzać miasto. Wąskie, często strome uliczki, przy nich stare kamienice, kilka większych placów, zatoka, miasto ma swój urok, ale nie to jest główną atrakcją wyspy, na nie czekamy do świtu.

Budzimy się o jedenastej… czasu środkowo – europejskiego, tutaj jest dopiero dziewiąta, miasto budzi się do życia, robimy zakupy i jedziemy na wschód wyspy. Nasz pierwszy cel to Ponta da Ferraria, gdzie widzę po raz pierwszy czarną plażę oraz zatoczkę, w której woda z gorącego źródła (ponad 60°C) miesza się z zimnymi wodami oceanu. Fale momentami są bardzo mocne, trzeba trzymać się lin, aby nie wpaść w skały, super!



Po kąpieli jedziemy w kierunku Sete Cidades, zobaczyć tamtejsze jeziora. Wszędzie pełno zieleni, co kilkaset metrów zatrzymujemy się przy kolejnych punktach widokowych, jednym z ciekawszych był opuszczony hotel(?) przy południowym brzegu jeziora zielonego.



Kolejne miejsce, do którego jedziemy to Centro de Interpretação Ambiental Caldeira Velha. Jest to nieduży ogród z dwoma miejscami do kąpieli w ciepłej wodzie, do jednego z „basenów” wpada ciepły wodospad, drugi zasilany jest wodą geotermalną (ok. 35°C). Można zobaczyć też samo źródło, gdzie woda wrze, a w powietrzu czuć zapach siarki. Po kąpieli można skorzystać z prysznica, co było dodatkowym atutem, gdyż w naszym camperze mieliśmy akurat awarię instalacji.



Przedostatnie miejsce na dzisiejszej liście zajęło jezioro do Fogo, gdzie dotarliśmy do poziomu chmur. Znowu genialne widoki! W drodze powrotnej pomagamy parze autostpowiczów, starszych dwa razy od nas. Jako bazę na tę noc wybieramy Ribeira Grande, ponieważ ma w nazwie Grande, więc myśleliśmy, że będzie rozrywkowo. Nie sądzę, rzeki rzadko są rozrywkowe. Ładne miasteczko, z kolejnymi czarnymi, wulkanicznymi plażami. Bardzo fajnie wykorzystana przestrzeń publiczna przy brzegu oceanu. Jest też druga strona. Nie dzieje się tam nic, szkoda, że dowiedzieliśmy się o tym, gdy tankowaliśmy… hiszpańskie wino, nie myśląc nawet żeby wsiadać do samochodu, jednak po wykończeniu alko i czekolady robimy to – wsiadamy i… idziemy w kimę.

Nad ranem budzi mnie lekki deszcz, trzeba zamknąć szybę i chwilę jeszcze się zdrzemnąć. Na śniadanie kupujemy tradycyjnie (bo wczoraj też), tradycyjny biały azorski ser (całkiem smaczny, taki trochę twaróg), pieczywo, ble, ble, ble (ktoś chce czytać o zakupach?). No właśnie. Jedziemy zobaczyć Salto do Prego, największy wodospad na wyspie. Gdy droga się kończy i trzeba iść pieszo, mamy do wyboru wejście z lewej bądź z prawej strony góry, jeśli chcesz zobaczyć wodospad, idź w prawo. My, oczywiście nie mieliśmy pojęcia jak wodospad się nazywa i kierowaliśmy się na w pół opuszczoną wioskę na końcu szlaku, poszliśmy w lewo, robiąc całkiem spore koło. Widok rekompensuje stracone siły, przez moment zastanawiałem się czy się wykąpać. Woda lodowata, gdy wszedłem po pas, zaczęły mnie łapać lekkie skurcze, szybko minęły, chwilę popływałem, świetne uczucie!



Następnie udaliśmy się w okolice jeziora Furnas, gdzie przy jego brzegu są gejzery oraz gorące źródła, kąpiel zabroniona, no chyba, że ktoś chciałby się ugotować. Tutaj też przyrządzany jest w zakopanych pod ziemią garnkach cozido das Furnas, lokalna potrawa z mięs oraz warzyw. Para unosi się kilkanaście metrów w górę, w powietrzu czuć siarkę, przy samych kraterach jest bardzo gorąco.

Wracamy do Ponta Delgada, ale nie można powiedzieć, że to koniec atrakcji, 90% dróg to górskie serpentyny, z niesamowitymi widokami, odnoszę czasem wrażenie, jakbym był daleko poza Europą (w sumie jestem). Tankujemy furę do pełna, aby rano było prościej (samolot o 6:50), kupujemy lokalne wino(?), krótki spacer po centrum i relaks nad zatoką, która jest centrum rozrywki w mieście.

Informacje praktyczne:

-Wejście do Centro de Interpretação Ambiental Caldeira Velha – 2e
-Wjazd na teren gorących źródeł przy Furnas 0,50e + opłata parkingowa (nie do końca pamiętam o co chodzi, nas wyniosło chyba 0,80e)
- Wejście do ogrodów Terra Nostra – 6e
- Pozostałe miejsca przez nas odwiedzone są bezpłatne
- Benzyna 1,38e/l (na dzień 19.06.2015)
- Najtańsze lokalne wino w markecie – 1,70e
- Często przy punktach widokowych, są betonowe grille z rusztem, raz nawet trafiliśmy na ogólnodostępny składzik drewna, dobra opcja, żeby tanio i dobrze zjeść.

Po więcej zdjęć, a w przyszłości więcej relacji, zapraszam na www.hihigh.pl

Dodaj Komentarz